piątek, 9 czerwca 2017

witajcie w Peru :-)

 
Jesteśmy!!! :-) W końcu, po długich godzinach w samolocie wylądowaliśmy w Limie. Nie obyło się bez małych komplikacji, gdyż na dzień przed wylotem linie lotnicze wysłały wiadomość informującą nas o tym, że nasz lot został odwołany. Na szczęście po dwóch nerwowych godzinach udało się nam przebukować lot. I tak zamiast przez Amsterdam, lecieliśmy przez Paryż i byliśmy w Limie nawet 2 godziny wcześniej niż zakładaliśmy. Ufff :-)




Bilety do Limy kupiliśmy już kilka miesięcy temu, potem zaczęły pojawiać się informacje o powodziach w Peru. Mieliśmy już nawet myśli o tym czy w ogóle ta peruwiańska podróż dojdzie do skutku. Na szczęście po dokładniejszym sprawdzeniu co i jak okazało się, że południe kraju nie ucierpiało tak bardzo i możemy zacząć planować ten wyjazd dalej.

W Limie wylądowaliśmy przed wieczorem. Podróż taksówką do hotelu dostarczyła już pierwszych mocnych wrażeń. Kierowanie samochodu tutaj zalecam tylko miłośnikom sportów ekstremalnych :-) Odnoszę wrażenie, że żadne zasady na drodze tutaj nie obowiązują. Do tego ścisk, korki, hałas klaksonów... Nasz hotel mieścił się w finansowej części miasta. Wybraliśmy go specjalnie, aby jak najłatwiej dotrzeć następnego dnia o poranku na dworzec autobusowy. Dzielnica pełna wieżowców, nowoczesna, czysta. Inna niż miasto, które widzieliśmy przez okno taksówki.


 Po małym spacerze zjedliśmy kolację w lokalnej jadłodajni, a wieczór zakończyliśmy spróbowaniem pisco sour. To lokalny koktajl, uważany za narodowy peruwiański trunek przyrządzany z m.in. lokalnego alkoholu pisco, soku z limonki i... białek kurzych :-) Myśl o tym ostatnim dodatku lekko psuje pierwsze wrażenia. Sam napój smaczny! Naprawdę :-)



Limę postanowiliśmy zostawić na koniec wycieczki, nie daliśmy sobie dużo czasu na odpoczynek i o świcie ruszyliśmy na przystanek autobusowy. Po kilku godzinach dotarliśmy do Paracas. To półwysep, który w 1975r. objęto ochroną jako największy rezerwat przyrody na wybrzeżu Peru. Żyją tu pelikany, flamingi, kormorany i całe mnóstwo różnych ptaków. Po przyjeździe dołączyliśmy do małej lokalnej wycieczki. Widoki piękne...



 



Podobno jeszcze niedawno Paracas było uważane za dość niebezpieczne dla turystów. Dzisiaj jest już lepiej, naprawdę nie ma czego obawiać się. Można tu zjeść przepysznie (a przecież to właśnie dobrej kuchni cały czas poszukujemy). I tak spróbowaliśmy jednej z kulinarnych peruwiańskich wizytówek - ceviche. To świeża surowa ryba lub owoce morza marynowane w soku z limonek, przyprawione ostrą papryką, czosnkiem, kolendrą i cebulą. Nasze ceviche mixto to mieszanka ryb i owoców morza, danie bardzo smaczne, idealnie doprawione i takie, do którego będziemy tu jeszcze wracać.

Samo miasteczko Paracas jest niewielkie, na głównym deptaku mało turystów, ale jest ciepło i przyjemnie. Spacerujemy i obserwujemy lokalnych mieszkańców, którzy są naprawdę przyjaźnie nastawieni i mili. W pobliżu plaża, a my na długo żegnamy się z oceanem, gdyż zobaczymy go dopiero po powrocie do Limy.



 

Czy wiecie, że zdecydowana cześć Peruwiańczyków to katolicy? Peruwiański katolicyzm zawiera jednak sporą domieszkę wierzeń i zwyczajów dawnego Państwa Inków... spójrzcie na ten krzyż

Koloryt Peru jest naprawdę piękny. Rozglądamy się dookoła i wciąż nie możemy się napatrzeć :-)

Wieczór spędziliśmy... w kolejnym autobusie :-) Tak, jesteśmy w Nazca, ale to już opowieść na następnego posta.
Pozdrawiamy z Peru :-)

2 komentarze:

  1. Ceviche w Parcas jest zazwyczaj bardzo świeże i smaczne, zazdroszczę. Najlepsze jakie jadłam w Peru dają w Limie na Miraflores w Punto Azul ;) Polecam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękujemy za wskazówkę :-) Może uda się nam jeszcze tam zajrzeć, będziemy przez chwilę w Miraflores. Pozdrawiamy :-)

      Usuń

Wydrukuj przepis